wtorek, 27 czerwca 2017

Trauma

Dwa metry pod ziemią leży śmierdzący, na wpół zgniły trup.
Wystarczy, że lekko zatrzęsie się ziemia, on się z niej wyłania
I śmierdzi okropnie w całym domu, a ja stoję zdezorientowana.
Krzyczę z przerażenia:  Ktoś tu gnije! Ktoś umiera!
Wzywam karetkę, ale wiatr rozgania smród zanim pomoc zdążyła przyjechać.
Lekarz bada, patrzy i woła: "dawać ją w kaftan"!
Co to to nie! Wyrywam się z trudem i udaje mi się uciec.

Płaczę w ciemnym lesie, bo jestem tu zupełnie sama.
W poczuciu beznadziei leżę tak oparta o lipę i tylko o tym myślę,
żeby przyszedł wilk, niedźwiedź, zjadł mnie całą, byle szybko,
byle nie czuć strachu i tej zgnilizny dobiegającej mnie jeszcze spod domu.
Płaczę tak całą noc.

Rano wstaje słońce. Może będzie dobrze.
Niebo czyste, oczy spuchnięte.
Trzeba wstać, bo łzy się kończą w oczach.
Trzeba żyć, bo ptaki śpiewają dziś pięknie, dlatego właśnie że je Bóg stworzył
i  mnie też stworzył może po to żebym dla kogoś teraz nie umarła.

Więc wlekę się do domu, bo żeby żyć trzeba jeść, a jedzenie jest w kuchni.
Żeby zjeść trzeba mleć, a trup śmierdzi, oczy bolą, smaku nie mam...
Żeby mieć co jeść, trzeba uprawiać ziemię, więc po przełknięciu kromki chleba idę do pracy.
Wchodzę do ogrodu z motyką w rękach i kamieniami w sercu,
Słoneczko świeci, wróble ćwierkają, kwiatki rosną w najlepsze
A ja z zaskoczeniem zauważam obślizgłe ciało, nadgryzione przez robaki.

Jak to możliwe? Przecież byłam pewna, że sprawa jest już zamknięta.
Spływa na mnie uczucie ulgi, że tego pana już dobrze znam, że nikt nowy nie umarł
Ale wiem, że czeka mnie praca ponownego rozdrapywania sączących się ran, oczyszczania.
Ze świadomością że to prawdopodobnie nie po raz ostatni.
Bo tak to już jest z tymi skrzętnie opłakanymi trupami chowanymi po ogródkach,
że wieko trumny odsuwa się ze zgrzytem od ciężaru byle furgonetki przejeżdżającej opodal.